poniedziałek, 9 lipca 2012

e-book

Przyznaję, haniebnie się zapuściłem. Zapuściłem się w lekturze, zubożyłem się niemal do szczętu. Czynnik ekonomiczny miał w tym niemały udział. Ceny książek zaporowe może nie są, ale żeby co 3-4 dni nową lekturę kupować to nawet bogatszych ode mnie chyba nie stać. Czytałem więc w kółko. Słabość do lekturowych seriali i zamiłowanie do militariów sprawiły, że utknąłem w wojskowych sagach, dokupując co jakiś czas kolejny tom. Każdy taki zakup wymagał oczywiście przeczytania wcześniej wszystkich poprzednich części by zachować ciągłość. Wyobrażacie sobie ile razy czytałem 10-tomowy cykl "Korpus" WEB Griffina?

Owszem, na gonitwę myśli, niekoniecznie wesołych, lektura czegoś nie obciążającego zbyt mocno umysłu, czegoś na pamięć niemal znanego jest bardzo kojąca, ale na miłość boską - ileż można?!
Na proste rozwiązanie o nazwie biblioteka nie wpadłem, bo nigdy nie wyrobiłem sobie takiego przyzwyczajenia. Nie mogłem go sobie wyrobić mieszkając niemalże w bibliotece. Dorastałem wśród trzech, albo i czterech tysięcy książek upchanych na półkach zajmujących pół domu. każda nie zajęta obrazami powierzchnia wypełniona była niezliczonymi tomami. kto w takiej sytuacji chodziłby do biblioteki?

Ratunek przyniosła technologia, przed którą broniłem się zaciekle, ale na szczęście krótko. A było to tak: któregoś dnia moi rodzice z dumą pochwalili się zakupem czytnika e-booków. Nawiasem mówiąc rodziciele moi mają więcej elektronicznych zabawek i gadżetów niż ja kiedykolwiek zgromadzę. Brakuje im tylko iPhone'a, ale jeśli mnie pamięć nie myli Mama już wyrażała żal z powodu tego braku. Czytnik e-booków mnie nie zachwycił. Ba, w pierwszej chwili pozostałem niewzruszony niczym Spock. Później jednak zacząłem się zastanawiać. Wizja wyjazdu choćby na weekend bez dźwigania 2-3 książek była kusząca. Jeszcze bardziej pociągająca była dostępność lektur. Promocje, gratisy, rabaty, ba nawet - ale nie mówmy o tym głośno - niezmierzone zasoby internetu.

Skusiłem się. Skusiłem się i nie żałuję. Papierowa książka to to nie jest, po papierową książkę będę chętnie sięgać i pewnie niejedną jeszcze kupię. Ale do czytania z wyświetlacza można przywyknąć. Dzięki temu wyrwałem się w końcu z zaklętego kręgu starych lektur i zacząłem nadrabiać zaległości, a nawet po nowości sięgać. Na początku nieśmiało, ale zamierzenia są ambitne. Ba, nawet Schulz w kolejce czeka, a i inne wstydliwe zaległości nadrobić planuję.

Tymczasem zabrałem się za "Dziennik" Jerzego Pilcha. Autor to dla mnie niemal mityczny. Znienawidzony śmiertelnie i przeczytany od deski do deski. A jeśli nie do deski to blisko bardzo. Jego frazę nabożnie podziwiam i napawa mnie ona bezbrzeżną zawiścią. Choć to akurat nie tylko do Pilcha się odnosi, wielu jest autorów którym pisania zazdroszczę chorobliwie, gdyż jestem niespełnionym grafomanem. Ale styl Pilcha szczególnie mnie uwiera.

Pilch miał być tematem mojej niedoszłej magisterki. I to nie tylko w sensie jego prozy, dramatu czy felietonu, ale i on sam osobiście. Lata od tego czasu minęły, a on ciągle w formie. Bo "Dziennik" czyta się wspaniale. Dawno lektura tyle frajdy mi nie sprawiała. I to nie tylko w warstwie formalnej, bo nie tylko o język chodzi, choć język oczywiście - pierwsza klasa. Ale i ten dar obserwacji. Piękne szpile wbija Pilch, dokładnie tam gdzie się należą. Różne to są ukłucia - czasem siecze równo mieczem, czasem z niewinną miną cieniutkie szpileczki serwuje. Dodatkową sympatię - jak zawsze - Pilch zyskuje w mych oczach za swój demonstracyjny protestantyzm. Być "lutrem" w katolickim kraju? Ileż analogii można się tu doszukać, ileż wspólnoty. Choćby pozornej tylko. Nawiasem mówiąc, gdyby kiedyś szał religijny mnie dopadł, gdybym nagle poczuł potrzebę absolutu jakiegoś, to mam nadzieję, że starczy mi rozumu, żeby po pomoc do najbliższego pastora, zamiast katolickiego księdza się zwrócić. Ale to akurat nie Pilcha zasługa.

Wracam więc do lektury, do kolejnych lektur. A skoro o literaturze dziś było, to oczywiście musi pojawić się Tomek, bo z kim jak nie z nim o literaturze rozprawiać?

PS: Czytnik e-booków jeszcze jedną ma zaletę. Łatwiej zmyć z niego jedzenie...



2 komentarze:

  1. hah, mam bardzo podobne odczucia co do pilcha. fenomenalne otwarcia... a potem jakoś mi się to wszystko gubi w szczegółach. ale wciąż pamiętam, jak pięknie opisał - bodajże w polityce - studencki seks w bibliotece. ach, wciąż się wzruszam na samo wspomnienie jego rozważań na temat rozpiętości ramion studentki, która mogła pomieścić w ramionach borgesa, camusa całego dickensa, aż po fitzgeralda chyba... dobry ten dziennik mówisz?

    OdpowiedzUsuń
  2. mnie się podoba. lekki jest i powierzchowny bardziej niż pozostała jego twórczość, ale czyta się znakomicie

    OdpowiedzUsuń